Arrested Development dało ukojenie, którego potrzebowaliśmy po kilku godzinach jazdy pociągiem i pieprzonymi tramwajami (czemu stoisz?). 13 lat doświadczenia we wspólnym graniu zespołu musiało zagwarantować dobrym Show. Już samo wyjście na scenę utrzymane mocno w klimacie afrykańskim, postawiło wysoko poprzeczkę dla następnych artystów. Pomijając chronologię, wiadomym było, że "Everyday People" spowoduje drżenie okolicznej zieleni i obudzi we wszystkich tzw. "one love". Mówisz i masz, kilkaset ludzi z radością na twarzach skakało krzycząc z całej siły "I aaam everyday peopleee". Ha kto nie jest?
Koncert Arrested Development to przede wszystkim możliwość oglądania pełnych energii dwóch kobiet, które mimo swojej wagi ("yo mama is fat, how fat is she?"), przeniosły wszystkich do rdzennej Afyki. Baba Oje w dobrej formie, nie martw się, on ma "dopiero" 76 lat, które pozwalają mu wyginać się jak "bboy'om kość". Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Speech śpiewał i rapował jakby wszedł do studia - lekko, czysto i przy tym z zajebistym kontaktem z publicznością. Przypominało to muzyczne web 2.0, gdzie odbiorcy mieli równie dużo do zaśpiewania co artysta. Piękna sprawa!
Talib Kweli, czy wiesz że zrobiłeś kilka najlepszych numerów w historii gatunku? Kto nie zna refrenu "Get By"? Kto nie bujał się w deszczu do "The Blast"? Kto nie myślał o pięknych kobietach słuchając "Hot Thing"? Jak koncert? Dla tych, którzy znają płyty Kweli'ego to była uczta z drinkiem w ręku. Dla tych, którzy lubią modę - też. Dzięki za styl. Dobrze dobrany repertuar (po kilka kawałków z każdej płyty) znalazł odbicie w zachowaniu publiczności. Ale każdy czekał na jedno - "Get By". Refren, który nigdy się nie nudzi, znamy jak 10 przykazań (to dobrze?):
"This morning, I woke up
Feeling brand new and I jump up
Feeling my highs, and my lows
In my soul, and my goals"
Drugi dzień festiwalu miał być tylko deserem po najlepszym obiedzie w życiu. Lubimy desery. Looptroop Rockers dali lekcję dobrego grania: tony energii, idealny kontakt z publicznością i pan profesor Embee, którego pracę na scenie obserwowaliśmy ze szczękami przy ziemi („mentos też tak umie”- DJ DBT).
Po szwedzkim ogniu i zamieszaniu organizacyjnym na scenę wyszedł, zapowiadany jako gwiazda festiwalu, Shaggy. Mimo naszego sceptycznego nastawienia, trzeba powiedzieć że to był najbardziej profesjonalny koncert tego dnia. Akustyka zadziałała pięknie i widać było, że ludzie na scenie wiedzą w jakim celu na nią wyszli.
Festiwal zakończył występ legendy, której magia przyciągnęła na Pola Marsowe większość obecnych tego wieczoru. Okrojony Wu Tang Clan zagrał tak, że zadowolił psychofanów Wu i zawiódł fanów dobrych koncertów, ale jako że narzekanie nie jest naszym hobby powiemy tylko, że kawałki Ol’ Dirty Bastarda ruszyły absolutnie wszystkich.
Do zobaczenia za rok.